Sklepy Cynamonowe | Page 2

Bruno Schulz
piêtro. Tak wêdrowali?my z matk1 przez dwie s3oneczne strony rynku, wodz1c nasze za3amane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mija3y powoli pod naszymi miêkkimi i p3askimi krokami--jedne bladoró?owe jak skóra ludzka, inne z3ote i sine, wszystkie p3askie, ciep3e, aksamitne na s3o?cu, jak jakie? twarze s3oneczne, zadeptane stopami a? do niepoznaki, do b3ogiej nico?ci. A? wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszli?my w cie? apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowa3a ch3ód balsamów, którym ka?de cierpienie mog3o siê tam ukoi?. I po paru jeszcze domach ulica nie mog3a ju? utrzyma? nadal decorum miasta, jak ch3op, który wracaj1c do wsi rodzimej, rozdziewa siê po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniaj1c siê powoli, w miarê zbli?ania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonê3y wraz z oknami, zapadniête w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu ma3ych ogródków. Zapomniane przez wielki dzie?, pleni3y siê bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, któr1 prze?ni? mog3y za marginesem czasu, na rubie?ach niesko?czonego dnia. Ogromny s3onecznik, wyd?wigniêty na potê?nej 3odydze i chory na elephantiasis, czeka3 w ?ó3tej ?a3obie ostatnich, smutnych dni ?ywota, uginaj1c siê pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki sta3y bezradne w swych nakrochmalonych, ró?owych i bia3ych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii s3onecznika.
2 Spl1tany g1szcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popo3udnia. Huczy rojowiskiem much popo3udniowa drzemka ogrodu. Z3ote ?ciernisko krzyczy w s3o?cu, jak ruda szara?cza; w rzêsistym deszczu ognia wrzeszcz1 ?wierszcze; str1ki nasion eksploduj1 cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi ko?uch traw podnosi siê wypuk3ym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obróci3 siê we ?nie na drug1 stronê i grube jego, ch3opskie bary oddychaj1 cisz1 ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujno?? sierpnia wyolbrzymia3a w g3uche zapadliska ogromnych 3opuchów, rozpanoszy3a siê p3atami w3ochatych blach listnych, wybuja3ymi ozorami miêsistej zieleni. Tam te wy3upiaste pa3uby 3opuchów wyba3uszy3y siê jak babska szeroko rozsiad3e, na wpó3 po?arte przez w3asne oszala3e spódnice. Tam sprzedawa3 ogród za darmo najta?sze krupy dzikiego bzu, ?mierdz1c1 myd3em, grub1 kaszê babek, dzik1 okowitê miêty i wszelk1 najgorsz1 tandetê sierpniow1. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozros3a siê g3upota zidiocia3ych chwastów, by3o ?mietnisko zaros3o dziko bodiakiem. Nikt nie wiedzia3, ?e tam w3a?nie odprawia3 sierpie? tego lata swoj1 wielk1 poga?sk1 orgiê. Na tym ?mietnisku, oparte o parkan i zaro?niête dzikim bzem, sta3o 3ó?ko skretynia3ej dziewczyny T3ui. Tak nazywali?my j1 wszyscy. Na kupie ?mieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu sta3o zielono pomalowane 3ó?ko, podparte zamiast brakuj1cej nogi dwiema starymi ceg3ami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdzicza3e od ?aru, ciête b3yskawicami l?ni1cych much ko?skich, rozw?cieczonych s3o?cem, trzeszcza3o jak od nie widzianych grzechotek, podniecaj1c do sza3u. T3uja siedzi przykucniêta w?ród ?ó3tej po?cieli i szmat. Wielka jej g3owa je?y siê wiechciem czarnych w3osów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas p3aczu sk3ada tê harmoniê w tysi1c poprzecznych fa3d, a zdziwienie rozci1ga j1 z powrotem, wyg3adza fa3dy, ods3ania szparki drobnych oczu i wilgotne dzi1s3a z ?ó3tymi zêbami pod ryjowat1, miêsist1 warg1. Mijaj1 godziny pe3ne ?aru i nudy, podczas których T3uja gaworzy pó3g3osem, drzemie, zrzêdzi z cicha i chrz1ka. Muchy obsiadaj1 nieruchom1 gêstym rojem. Ale z nag3a ta ca3a kupa brudnych ga3ganów, szmat i strzêpów zaczyna porusza? siê, jakby o?ywiona chrobotem lêgn1cych siê w niej szczurów. Muchy budz1 siê sp3oszone i podnosz1 wielkim, hucz1cym rojem, pe3nym w?ciek3ego bzykania, b3ysków i migota?. I podczas gdy ga3gany zsypuj1 siê na ziemiê i rozbiegaj1 po ?mietnisku jak sp3oszone szczury, wygrzebuje siê z nich, odwija zwolna j1dro, wy3uszcza siê rdze? ?mietniska: na wpó3 naga i ciemna kretynka d?wiga siê powoli i staje, podobna do bo?ka poga?skiego, na krótkich dziecinnych nó?kach, a z napêcznia3ej nap3ywem z3o?ci szyi, z poczerwienia3ej, ciemniej1cej od gniewu twarzy, na której jak malowid3a barbarzy?skie wykwitaj1 arabeski nabrzmia3ych ?y3, wyrywa siê wrzask zwierzêcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszcza3ek tej pó3zwierzêcej-pó3boskiej piersi. Bodiaki, spalone s3o?cem, krzycz1, 3opuchy puchn1 i pyszni1 siê bezwstydnym miêsem, chwasty ?lini1 siê b3yszcz1cym jadem, a kretynka, ochryp3a od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza miêsistym 3onem z w?ciek31 zapalczywo?ci1 w pie? bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod natarczywo?ci1 tej rozpustnej chuci, zaklinany ca3ym tym nêdzarskim chórem do wynaturzonej, poga?skiej p3odno?ci. Matka T3ui wynajmuje siê gospodyniom do szorowania pod3óg. Jest to ma3a, ?ó3ta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia te? pod3ogi, jod3owe sto3y, 3awy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadzi3a mnie Adela do domu tej starej Mary?ki. By3a wczesna poranna godzina, weszli?my do ma3ej izby niebiesko bielonej, z ubit1 polep1 glinian1 na pod3odze, na której le?a3o wczesne s3o?ce, jaskrawo?ó3te w tej ciszy porannej, odmierzanej przera?liwym szczêkiem ch3opskiego zegara na ?cianie. W skrzyni na s3omie le?a3a g3upia Mary?ka, blada jak op3atek i cicha jak rêkawiczka, z której wysunê3a siê d3o?. I jakby korzystaj1c z jej snu, gada3a cisza, ?ó3ta, jaskrawa, z3a cisza, monologowa3a, k3óci3a siê, wygadywa3a g3o?no i ordynarnie swój
Continue reading on your phone by scaning this QR Code

 / 33
Tip: The current page has been bookmarked automatically. If you wish to continue reading later, just open the Dertz Homepage, and click on the 'continue reading' link at the bottom of the page.